:: Zapraszamy również na bloga z podróży na Bliski Wschód: http://syria.konkel.eu::
Niektóre pomysły na podróż rodzą się dawno, dawno temu i odżywają bardzo niedawno temu, gdy okazuje się, że bilety lotnicze są śmiesznie tanie. Tak było z naszym pomysłem podróży do Indii. Idea krążyła gdzieś w naszych głowach, ale zmaterializowała się dopiero, gdy w naszych oczach zaświeciły się małe funciki. Małe, bo okazało się, że bilet z Londynu do Delhi może kosztować nieco ponad 350 funtów (1500pln) w obie strony. KLM!
?No to jedziemy?- stwierdziliśmy.
Zamówiliśmy więc bilety, a że był dopiero listopad, spokojnie oddaliśmy się pracy zawodowej, czekając na przyjście 1 lutego, kiedy to- przez Londyn i Amsterdam- mieliśmy wybrać się do New Delhi.
Research przygotowawczy nie trwał długo. Wypytaliśmy znajomych, czy luty to odpowiednia pora roku na odwiedziny tego kolorowego subkontynentu. Okazało się, że jak najbardziej! Temperatury są bardzo znośne (od kilkunastu, do dwudziestu-kilku stopni), powietrze jest suche, a dzięki temu- po kraju śmiga się bez obezwładniającej termicznej zwały. Misia szperała w Internecie próbując obczaić, które miejsca uda nam się zobaczyć w ciągu miesięcznej podróży. Zamówiła też przewodnik Lonely Planet, który odebraliśmy w Londynie, na 2 dni przed wylotem do Indii.
Mieliśmy też szczęście, bo na czas zorientowaliśmy się, że nasze paszporty niedługo tracą ważność. Była to świetna okazja do pokazania urzędnikom, jakie seksowne mamy linie papilarne, za co w zamian otrzymaliśmy wypasione, czerwoniutkie, pachnące paszporciki.
Wizę załatwiliśmy na 3 tygodnie przed wylotem, choć był to już termin ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę warunki, w jakich składa się wniosek i odbiera paszport. Ambasada mieści się w wysokim budynku w Warszawie, ale do dyspozycji ziomali z Indii jest jedno małe mieszkanie, do którego wjeżdża się windą (choć ma się to zmienić). W korytarzyku przed wejściem zawsze jest tłok, a na parterze szybko ustawia się spora kolejka po odbiór paszportów. Sporo ludzi łapie napinkę, w obawie przed wizją nieodebrania paszportu lub odebrania go w okolicach bardzo późnego wieczora. Gdy przyjechałem odebrać paszporty, po wejściu na parter biurowca zobaczyłem sporą kolejkę już przed windą. W końcu stwierdziłem, że może jednak warto wjechać na 4 piętro i obczaić, co jest grane. Po uzyskaniu pozwolenia od ludzi w parterowej kolejce (?tam na górze też czekają, to nie ma sensu”), wjechałem na pięterko, znów zobaczyłem kolejkę ludzi, podałem miłemu panu numery naszych wniosków wizowych i po minucie trzymałem w dłoni nasze wylaszczone paszporty z pięknymi, błyszczącymi wizami. Ktoś mruknął, że pewnie dałem jakąś łapówkę (niektórzy na piętrze byli od ponad godziny), ktoś spojrzał na mnie spod byka, a ktoś jeszcze powiedział, że mamy niesamowite szczęście i że to dobra prognoza przed Indiami. Faktycznie, przygotowywałem się już na 4 godziny oczekiwania. A okazało się, że po 45 minutach mogłem już popijać herbatkę w jednej z warszawskich knajp.
Zadbaliśmy też o szczepienia- żółtaczka (proces trzeba rozpocząć 6 miesięcy przed wyjazdem), bakterie meningokoki, dur brzuszny, błonnica i tężec. Postanowiliśmy wrzucić na luz z malarią, szczególnie, że była pora sucha – leki które są zalecane, są albo bardzo drogie, wszystkie prochy trzeba brać codziennie. Tańsze piguły powodują ciężkie efekty uboczne (dziwne zjawy przed oczami, poczucie ogólnej lipy). Jest też inna wersja prochów, które bierze się w przypadku wykrycia pierwszych symptomów malarycznej zwały. Wzięliśmy Doraprim, który kosztuje 8 pln i daje radę w przypadku pierwszych symptomów. Naturalnie, nie mieliśmy zamiaru dojść nawet do tego etapu. Malarii mówimy zdecydowane NIE!
Jest kilka wersji rozumowania związanego z pakowaniem się. Jedna z nich mówi, że do plecaka trzeba wpakować, co się da, by być gotowym na każdą sytuację. W skład naszego tripowego szkicu wchodziły zarówno podnóża Himalajów, jak i tropikalne wybrzeże Goa, co oznaczałoby przygotowanie się na bardzo zimne i bardzo ciepłe warunki. Wybraliśmy więc rozwiązanie pośrednie- jeden sweter i sporo koszulek (w razie czego można udawać cebulę i założyć kilka tshirtów naraz). Ciuchy raczej lekkie, trochę leków na przeziębienie i Zemstę Hindusa, małe plecaki do noszenia sprzętu foto- video. Buty do trekkingu- tak, ale niskie, a nie takie za kostkę. Misia całkiem się wyluzowała i nie kupiła takich butów (w Londynie robiliśmy ostatni wyprawowy shopping). Mieliśmy też gadżeciarską latareczkę, którą nakręcało się ręcznie, co powodowało, że znikał problem z ładowaniem baterii. W lutym w Indiach jest umiarkowanie ciepło i sucho, więc zakup moskitiery również odpuściliśmy. W razie czego- na miejscu też są sklepy. Za namową ludzi którzy się znają, kupiliśmy też zatyczki do uszu, spodziewając się że niektóre hotele będą blisko mega-bipbip-głośnych, ruchliwych, indyjskich ulic.
Lecieliśmy z przesiadką w Amsterdamie. Dlatego wylot z Londynu nie zapowiadał kulturowego kolorytu, z jakim mieliśmy się zetknąć w Indiach- sporo pasażerów kończyło podróż w stolicy Holandii. Na pokładzie, holenderskie stewardessy (KLM) nie miały drewnianych chodaków ani blantów przy sobie, były za to bardzo miłe i pomocne przez cały lot. Muszę przyznać, że królowa holenderska, ma kogo chwalić.
W Amsterdamie na wylot do Delhi oczekiwaliśmy w towarzystwie paru Sikhów, Hindusów i w ogóle- ludzi ,którzy na oko mają więcej wspólnego z Indiami niż my kiedykolwiek będziemy mieli. Zaczęliśmy odczuwać, że na pewno podróż będzie różnorodna w doświadczenia?