07 Amritsar. Moc inkluzywnej religii. Attari- pojedynek z Pakistańczykami!
Amritsar to pierwsza niewielka miejscowość na naszej drodze. Mieliśmy okazję porównać to miasto do Delhi, otrzaskać się w negocjacjach i nauczyć swobodnie poruszać po nowo odwiedzanym miejscu. Po wysiadce z pociągu- klasyk. Pierwsi kierowcy którzy do nas podchodzili, dyktowali cwaniackie ceny- 80- 100 RS za podwiezienie do centrum. Spokojnie więc wyszliśmy z dworca i rozejrzeliśmy się za bardziej ?niezależnymi? kierowcami. Wyczailiśmy rikszarza o bardzo uczciwym wyglądzie, i gdy ustaliliśmy stawkę na 10RS, mogliśmy jechać. Zanim jednak ruszyliśmy, rikszarz spojrzał mi głęboko w oczy, potem spojrzał jeszcze na Misię i oznajmił: ?you are good people?. Potem mówił dalej- że czasem od razu można rozpoznać, że ktoś ma zimne serce, że nie mówi szczerze. Ale że z nami mu się będzie dobrze jechało.
Pomyśleliśmy więc, że pewnie nam również będzie się dobrze jechało Minęliśmy imprezę weselną z głośną muzyką, a gdy wjechaliśmy na most, zeskoczyliśmy z rikszy i pomagaliśmy ją pchać, co by rikszarzowi ulżyć w robocie Gdy dojechaliśmy do hotelu, z uwagi na wysoką jakość rikszowania, zapodaliśmy kierowcy odpowiedni napiwek.
Zrzuciliśmy bety i poszliśmy zorientować okolicę. Dotarliśmy do Złotej Świątyni- najważniejszego miejsca Sikhów, jednak zwiedzanie tej miejscówy zostawiliśmy sobie na wieczór i kolejny dzień. Wiedzieliśmy bowiem, że nieopodal- na granicy indyjsko- pakistańskiej, codziennie o 16.00 odbywa się ciekawa biba.
Znaleźliśmy postój busów, leżący nieopodal świątyni i stamtąd pojechaliśmy do Attari, na granicę z Pakistanem (75 RS do granicy i z powrotem do Amritsaru). Każdego dnia odbywa się tam uroczystość zakończenia dnia i zamknięcia granicy. Impreza ma unikalny charakter- po obu stronach granicy zbudowane są trybuny na kilka tysięcy osób, które najczęściej wypełnione są po brzegi.
Ceremonia zamknięcia granicy, podobna do Monty Pythonowskiego Ministerstwa Dziwnych Kroków, trwa ponad 1,5h. Zagrzewani dopingiem żołnierze (?Hindustan! Hindustan!!!?), najpierw rywalizują z Pakistańczykami na długość okrzyków (wydają do mikrofonu długi dźwięk ?hoooooooooooo?,), później rywalizacja przechodzi na poziom wykonania musztry i dopracowania śmiesznego stylu maszerowania. Z naszej trybuny było widać i słychać stronę pakistańską, która równie gorąco dopingowała swoich żołnierzy. Gdy już opuszczono flagi, przedstawiciele żołnierzy podeszli do siebie i na styku granic potrząsnęli ręce w symbolicznym geście pojednania. Później naszemu Indusowi podczas wykonywania śmiesznych wywijasów nogami, spadła z głowy czapka, co przyprawiło o ekstazę tłum po stronie pakistańskiej. Ogólnie jednak, myślę że to nasi wygrali- dłużej krzyczeli, mieli więcej publiki i generalnie lepszą bibę po swojej stronie (pakistańscy muzułmanie są bardziej powściągliwi w imprezowaniu).
Uraczeni widowiskiem, wracaliśmy do naszego busa. Po drodze współpasażerowie których poznaliśmy wcześniej, kupili nam świeżo uprażony popcorn. Chcieliśmy z nimi pogadać, ale było to bardzo trudne- nie pomogły nawet rozmówki angielsko-hindi-urdu-bengalskie które mieliśmy w plecaku. Po prostu używali innego dialektu. Pozostało więc nam wymienić miłe przyjacielskie gesty i dać bardzo wyraźnie do zrozumienia, że popcorn jest wyśmienity.
Wieczorem przeszliśmy się do Złotej Świątyni. Było już po zmroku. Przed wejściem można uraczyć się darmową herbatą, należy oddać do przechowania buty i zapodać nakrycie głowy (chustę; przy wejściu są duże kosze, z których można wziąć sobie trójkątny materiał do owinięcia głowy). Wchodząc do świątyni trudno nie poczuć się wyjątkowo. Kapłani, odprawiający we wnętrzu świątyni modły, śpiewają przy wtórach tabli i małego harmonium. Wszystko to słychać w okolicy świątyni- muzyka niesie się po wielkim basenie otaczającym święte miejsce, dobiegając do ścian przed którymi spacerują pielgrzymi i turyści. Miejsce zajmuje dość dużą powierzchnię, ale jego dostojność i spokojna muzyka nadają całości niesamowity charakter- wyczuwalny jest spokój, a jednocześnie- dobroduszne i pokojowe zaproszenie do obczajania świątyni i jej okolic. Sikhowie wierzą, że wyznawcy wszystkich religii są mile widziani w świątyni. Według ich wiary, nie ma potrzeby dzielić ludzi na chrześcijan, muzułmanów, hindusów itd. Boga można bowiem kochać, nazywając go jak się komu podoba. Wszyscy wyznawcy sikhizmu są równi wobec siebie, a Złotą Świątynię utrzymuje się z pracy ochotników i datków wiernych, rozsianych po całym świecie.
Co więcej, każdemu należy się darmowy posiłek i napój, istnieje też możliwość przespania się w około świątynnych budynkach.
Sikha można rozpoznać przede wszystkim po dużym, pięknie zwiniętym turbanie. Do emblematów religijnych należą też Kesz, Kangha, Kara, Kirpan i Kacz. Kesz nie oznacza gotówki w kieszeni, odnosi się do zakazu obcinania włosów (Sikhowie noszą wypaśne brody, czasem zawinięte wzdłuż policzków za uszy, mają też długie włosy, schowane pod turbanem). Kangha to grzebień, reprezentujący czystość i dbanie o higienę u Sikhów. Kara to metalowa obręcz, noszona na prawym nadgarstku- symbolizuje jedność z Bogiem. Kirpan to sztylet lub inna biała broń- symbolizuje gotowość do walki we własnej obronie, jest też oznaką godności i szacunku do samego siebie. Kacz to krótkie portki, które noszą wszyscy Sikhowie.
Nazajutrz znów odwiedziliśmy pokrytą 12 tonami złota świątynię, by ujrzeć ją w świetle dnia. Cierpliwie stałem też w kolejce do wejścia do świątyni, by zwinąć pomarańczowy turban (można go otrzymać za 100RS datku). Przy okazji, naprawdę warto zobaczyć wnętrze oraz ekipę, która śpiewając, robi niesamowity klimat w całej okolicy.
Zaciekawieni opisem wyczytanym w przewodniku, wybraliśmy się też do Durgi Temple, mniejszego, hinduskiego odpowiednika Złotej Świątyni. Miejscówa faktycznie była bardziej skromnych rozmiarów, a w środku było nieco bardziej przaśnie- siedzący w środku religijni MC?s wizerunkowo byli na dużo większym luzie niż Sikhowie. Odwiedzającym świątynię hindusom, w zamian za datek wrzucano na szyję kwiecisty łańcuch. Za naszymi plecami siedziały przebrane za bóstwa dwie dziewczynki, które również przyjmowały pokłony i datki od wiernych.
Lonely Planet zaprowadził nas też do Mata Temple- miejscówy do której podobno udają się kobiety chcące zajść w ciążę. Jako że płciowo dominujący jest we mnie mężczyzna, rozkminiałem sobie cóż takiego powinienem poczuć będąc w rzeczonej świątyni. Skupiłem się na obserwowaniu żarliwych modłów, przy wtórach śpiewu, kadzideł oraz realizowanej na bieżąco relacji video- jakiś kamerzysta filmował najciekawsze osoby wewnątrz (w tym, naturalnie, Michalinę), a obraz bezpośrednio przerzucany był na telewizor znajdujący się nieco z boku.
Podjechaliśmy do hotelu, by zwinąć bagaże i rikszą chcieliśmy szybko dostać się na dworzec autobusowy. Młody rikszarz zaczął nieco cwaniakować, podbijająć cenę względem tej ustalonej na początku podróży. Zdecydowaliśmy się zostawić 30RS i uznaliśmy sprawę za zamkniętą. Rikszarz, gdy zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy frajerami, również odpuścił.
Szukaliśmy autobusu odjeżdżającego do położonej u stóp Himalajów Dharamsali, siedziby Dalajlamy i celu wędrówek większości uciekinierów z Tybetu.
You can leave a response, or trackback from your own site.