Dworzec w Amritsarze był mało przyjazny dla turystów. Oczywiście tylko, jeśli chodzi o język ? znaleźliśmy boks, który wyglądał jak miejsce, w którym udziela się informacji na temat przyjazdów i odjazdów autobusów. Niestety Sikh, który tam pracował nie znał angielskiego ni w ząb, co pozwoliło mi znów uwierzyć, że wreszcie moje rozmówki na coś się przydadzą. Heh, z marnym skutkiem. Indie i ich dialekty Ktoś w końcu nam pomógł:
Autobus odjeżdża ze stanowiska 26 o godz. 12:20, kosztuje 140 RP. No i tak było.
Jechaliśmy siedem godzin z wieloma ludźmi, ze sprzedawcami najdziwniejszych rzeczy, którzy wpadali do autobusu, gdy tylko zwalniał na skrzyżowaniach w różnych miastach mijanych po drodze. Mandarynki ,które lokalsi nazywają Orange, winogrona, kanapki, hamburgery, soczewica z cebulką w tytce z papieru, soczek mango, gazety. Nawet mi przeszło przez myśl, by czegoś nie zjeść, ale szybko mi przeszło jak babeczka siedząca przede mną zaczęła wymiotować przez okno.
Podróże tymi autobusami zazwyczaj są długie i męczące: bo niewygodnie, ciasno, śmierdzi, głośno, szybko, niebezpiecznie?
Ale też ciekawe, różnorodne, z dużą ilością czasu na podsumowanie tego, co się już wydarzyło i na stworzenie nowych oczekiwań, na przejrzenie przewodnika, na pogadanie z mieszkańcami, na ekstremalne przeżycia podczas wyprzedzania i przesiadania się na inny autobus?
Na nowo musieliśmy zdefiniować sobie pojęcie jazdy autobusem. Wyprzedzanie ?na trzeciego?, ciągłe używanie klaksonu i baaardzo kozackie manewry na górskich drogach- wszystko to działo się kilka razy na minutę. Kilka razy byliśmy przekonani, że manewr wyprzedzania się nie uda, jednak zawsze okazywało się, że jakoś te trzy ciężarówki zmieszczą się wszerz drogi, co więcej, gdzieś zwykle wciśnie się też wyprzedzany motocyklista! Na jednym z zakrętów zauważyliśmy też znak ?If married, divorce to Speed? (jeśli jesteś żonaty, rozwiedź się z przekraczaniem prędkości). Niewielu kierowców brało sobie to do serca
Z Dharamsali trzeba wziąć jeszcze jednego busa- do wioski McLeod Ganj. To tam właśnie stacjonuje Dalaj Lama i tam znajduje się wszystko, co z nim związane. Za 14 RS dojechaliśmy późnym wieczorem do naszego celu.
Podnóże Himalajów przywitało nas deszczem, na szczęście miejsce gdzie spaliśmy było w miarę przytulne i była ciepła woda. Nie mogliśmy doczekać się kolejnego dnia, by móc zajrzeć w oczy samemu Dalajlamie.
Dalajlama lansował się akurat w USA. A u nas był poniedziałek- dzień buddyjskiego chillu. Pustki wszędzie dookoła i strumienie deszczu sprawiły, że chęć mieliśmy tylko na siedzenie w miejscu, gdzie było choć trochę cieplej niż na dworze. Niewiele było takich miejsc. Nie znaleźliśmy miejsca, w którym byłoby ogrzewanie ? ani w hotelu ani w żadnej restauracji, nie wspominając o świątyni, a ja byłam tylko w trampkach. W trampkach pośród kałuż. Było potwornie zimno.
Kolejny dzień, a raczej noc, przyniosła burzę śnieżną. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, błyskawice, grzmoty pośród śniegu, awarie prądu. Brrrr? Trampki już dalej nie dawały rady. Choć zrobiłam mały upgrade. 2 pary skarpetek+ reklamówka+ but + kolejna reklamówka ? choć przez chwilę dłużej było mi sucho?.
Mieliśmy szansę zwiedzić świątynie i muzeum historii narodu tybetańskiego, które mocno nami wstrząsnęło. Tsuglag Khang (główna świątynia buddyjska) jest dość niewielka, w czasie naszego pobytu nie było tam żadnej wartkiej akcji, ciekawy był jednak posąg Guru Rinopcze- większy od rozmiarów człowieka. Namgyal Monastery (siedzibę Dalaj Lamy) widzieliśmy z zewnątrz, niemożliwy był do niej dostęp. Na pocieszenie pokręciliśmy sobie tzw. prayer wheels. Spotkaliśmy też kilku buddyjskich mnichów, którzy wydawali się nieco lepiej znosić chłód i obecność śniegu.
A ostatniego dnia zaświeciło słońce i wszystko stało się jaśniejsze i promieniało. Radością. Był to pozytywny koniec dość trudnego bytowo pobytu w McLeod- spodziewaliśmy się wyciszenia, chwili rozkminy na temat położenia Tybetańczyków. Chcieliśmy złożyć szacun robocie, jaką wykonuje Dalaj Lama. Niestety wcześniej zimno i deszcz (i śnieg!) dość skutecznie nam do uniemożliwiły. Trudno myśleć o duchowych uniesieniach, gdy w powietrzu zimno od którego nie można uciec. Trudno, widocznie chodziło o to, byśmy kiedyś jeszcze tu wrócili?
Zdążyliśmy jeszcze oddać zakupiony dwa dni wcześniej parasol- odzyskaliśmy 100RS, mając nadzieję że ochrona przed deszczem nie będzie nam już w Indiach potrzebna- zmierzaliśmy na południe, w stronę cieplejszych i bardziej słonecznych miejsc.
Drożej, bardzo smacznie i przyjemnie: o ile dobrze pamiętam, McLlo Restaurant (dwupiętrowa restauracja) przy głównym skrzyżowaniu
Tanio i dobrze: Chusum
You can leave a response, or trackback from your own site.
Witam Pani Michalino, znalazłam Panią tutaj;-)
Piękne wspomnienia, i przyznam, że zazdroszczę troszkę tych zdjęć u Dalai Lamy. Ja nie mam ani jednego, jakoś nie mieliśmy odwagi robić…
Pozdrawiam, Grazyna
Czy słychać już coś o sympozjum międzykulturowym?